Z aplikacji Booksy korzysta w tej chwili 135 tys. salonów z branży beauty. Główne rynki, generujące 97-98 proc. dochodu, to USA, Wielka Brytania, Francja, Hiszpania i Polska. Firma jest trwale rentowna, ale dziś najistotniejszy jest dla niej wzrost. W ciekawej rozmowie z Łukaszem Kijkiem z Money.pl współzałożyciel Booksy wciągająco opowiada o wyzwaniach, jakie udało się firmie pokonać i ambitnych celach na przyszłość. W ostatnich latach firma głównie kumulowała gotówkę, obecnie jest zdecydowana docisnąć pedał gazu i mocniej inwestować. Celem nowego zarządu jest przygotowanie firmy, by za 3-4 lata była gotowa do IPO. Batory chciałby, by Booksy inspirowało inne polskie firmy do odważnego wchodzenia na rynki globalne. Być może ten niedostatek polskich „unicornów” wynika z klątwy 38 mln. kraju, gdzie więcej przedsiębiorstw celowało najpierw w podbicie rynku krajowego, a dopiero potem pojawiały się marzenia globalne. W mniejszych państwach, jak Litwa, Estonia czy Izrael, przedsiębiorcy byli po prostu mocniej zdeterminowani do perspektywy „go global” już od momentu startu.
Mogliśmy być jednorożcem, gdybyśmy przeprowadzili rundę inwestycyjną dwa, dwa i pół roku temu, w tzw. szczytach wycen, które były wtedy bardzo wysokie. Teraz nasze przychody oczywiście urosły, ale na koniec dnia to rynek wycenia firmę, a nie ja i moje chęci. My nie mamy ambicji, by zostać jednorożcem. Dziś mamy ambicję na dziesięciokrotnego jednorożca, czyli „decacorna”, a wydaje nam się, że sufit jest dużo, dużo dalej. Mamy nadzieję, że za 5-10 lat będziemy mogli powiedzieć, że celujemy w stukrotnego jednorożca, czyli wycenę na poziomie 100 mld dolarów.
Wychodzimy z założenia, że jeśli wygramy rynek amerykański, cała reszta świata będzie stała przed nami otworem. Ścigamy się teraz jak równy z równym na najtrudniejszym, najbardziej konkurencyjnym rynku amerykańskim. Dzisiaj jesteśmy globalnym liderem aplikacji do bookowania wizyt w salonach kosmetycznych i fryzjerskich, ale ten wyścig to jest maraton. Nie chcemy zatem odtrąbić, że go wygraliśmy, bo przed nami pewnie jeszcze trzydzieści kilka kilometrów do przebiegnięcia. Jeśli czegoś po drodze nie zepsujemy lub nie wydarzy się jakiś „czarny łabędź”, to mamy potencjał, by tak się właśnie stało.
Patriotyzm gospodarczy jest dla mnie bardzo ważny. Kiedy wracam do Polski, często słyszę, że kogoś zainspirowałem. Mam takie wewnętrzne przekonanie, że jeśli zainspiruję choć jedną osobę i pokażę, że nie ma szklanego sufitu, i powstanie firma jeszcze większa firma niż Booksy, to będę czuł się spełniony. Dla mnie to też jest taki element patriotyzmu gospodarczego: usuwania barier, usuwania szklanych sufitów, pokazywania, że jednak się da. (...)
Tych sufitów w naszym przypadku było bardzo dużo. Najbardziej moje myślenie zmieniło, gdy Michał Rokosz z Inovo, próbując trochę wesprzeć mnie emocjonalnie i mentalnie po jakiejś kolejnej nieudanej rozmowie w Stanach Zjednoczonych, wytłumaczył mi, jak myślą inwestorzy. Bo i polscy, i amerykańscy inwestorzy myślą bardzo podobnie, tylko jest to kwestia innego kontekstu i innej skali.
Amerykańscy inwestorzy bardzo długo mówili nam „nie”. Nie rozumiałem dlaczego, bo mieliśmy super metryki, super KPI-e, bardzo dobre parametry sprzedażowe i w końcu - świetny produkt. Te pierwsze spotkania z nimi zawsze były bardzo optymistyczne. Wracałem z nich podminowany, rozentuzjazmowany, cieszyłem się, że coś z tego będzie. A tymczasem po kilku tygodniach przychodziła, najczęściej mailowo, odpowiedź, że to jeszcze nie ten etap, że za wcześnie, że może przy kolejnej rundzie… Michał mi wtedy powiedział: „Stefan, jak ty masz trzech-czterech kandydatów do pracy i wszyscy na papierze wyglądają podobnie: mają to samo wykształcenie, te same świetne szkoły, pracowali w super firmach, i jednego z nich znasz osobiście lub zna go ktoś, komu ufasz, a pozostałych nie, to kogo wybierzesz?”. Ze startupami jest podobnie. Inwestorzy mają kilka podobnych do Booksy firm i na koniec dnia wybierają te, gdzie ludzie kończyli Harvard, Stanford, pracowali w Facebooku, w Uberze, w Airbnb, bo oni mają tam network. Mają więc, kogo zapytać, jak się pracuje z Johnem, bo ze Stefanem zwyczajnie nie mieli okazji. Nie wiedzieli więc, jak zachowam się w różnych podbramkowych sytuacjach, a ktoś, kto jest sprawdzony, przetestowany i ma silne rekomendacje, jest dla nich zwyczajnie bezpieczniejszym kandydatem. (...)
Myślę, że „nie” usłyszałem kilkaset razy. Na pewno trzeba mieć do tego twardą skórę, by się nie zniechęcić. Na tamtym etapie pomagały nam bardzo pozytywne komentarze naszych klientów. Potwierdzały, że nasz produkt nie tylko z naszej perspektywy jest świetny, ale wnosi pozytywną zmianę do życia jego użytkowników, naszych subskrybentów. Ich historie, często bardzo osobiste, dają nam wiarę w to, co robimy i napędzają codziennie do dalszych działań. (...)
To, że jesteśmy polską firmą, w USA nie ma kompletnego znaczenia. Ani się tym chwalimy, ani tego nie ukrywamy. Przy takiej masowej skali klienci patrzą raczej na wartość Booksy i to, czy aplikacja pomaga im w biznesie, niż na to, skąd firma pochodzi. Na targach czy eventach pojawiamy się osobiście i ludzie wiedzą, że jesteśmy z Polski. Wiem, że niektórzy demonizują, że Polska ma słabą markę i to wpływa jakoś na postrzeganie polskich firm. Albo: Polska ma fantastycznych inżynierów i choćby dlatego powinna być oceniana wyżej. Prawda jest taka, że ludzie patrzą na produkt i wiedzą, czy jest on dobry czy nie. Polskie pochodzenie więc ani nam w niczym nie przeszkadza, ani nie pomaga, ale mam nadzieję, że Booksy z czasem przyczyni się - w pewnym stopniu - do zbudowania pozytywnej marki i wizerunku Polski na świecie.
źródło: Money.pl, Łukasz Kijek: "Polak, który buduje giganta w USA. Usłyszał "nie" od inwestorów kilkaset razy", 25/08/2024.