Zdecydowanie porażka.
Kryzys ekonomiczny i szalejąca inflacja były dla mnie trudnym momentem. Wcześniej byliśmy na fali wzrostu i wszystko było OK, rozrastaliśmy się, stawaliśmy się dużą firmą. Nagle przychodzi moment, w którym trzeba ciąć koszty i zwalniać ludzi, czego wcześniej nigdy nie robiłam, bo raczej tylko zatrudniałam. Trzeba było zacząć patrzeć na wydatki. Nogi się trochę zatrzęsły. To była trudna lekcja. Odrobiona, zaliczona. Dlatego teraz się uśmiecham. Sukcesem jest, że Yope to rozpoznawalna marka, że ludzie mają nas w domach. To jest największe osiągnięcie.
Trochę jestem ambasadorką, ale taką na drugim planie. Jestem głównie „głową”, a dopiero potem „twarzą” Yope. Podkreślam, że jestem w tym biznesie i że ten biznes ma kobiecą twarz. Ale dla mnie najważniejsze jest to, żeby ludzie znali i cenili markę, a dopiero potem wiedzieli, kto za nią stoi, a nie odwrotnie. Nasze produkty muszą przede wszystkim odpowiadać na potrzeby, dowozić najlepszą jakość, mieć świetną komunikację. A że ja wywodzę się ze stylizacji, jestem kreatywna, lubię tworzyć, to się angażuję. Na pewno bez mojej twarzy marka radziłaby sobie równie świetnie, za to nie jestem pewna, jak by było, gdyby mnie nie było wewnątrz firmy (śmiech).