Czy kryzysy łatwiej pokonywać, gdy pracuje się na globalnym rynku?
Grzegorz Inglot, doradca zarządu firmy ds. rozwoju międzynarodowego, marketingu, e-commerce, wiceprezes Inglot USA:
Jeśli ma się w portfolio ponad 80 rynków, to kryzys na jednym z nich może nie być aż tak dotkliwy dla całej firmy. Drugą stroną medalu są nasi partnerzy franczyzowi. Wejście na wiele rynków bez nich nie byłoby możliwe, bo ściągają nam z głowy wiele spraw związanych z rejestracją produktów, lokalnym prawem. Są też rynki, na których z powodzeniem działamy samodzielnie, np. Stany Zjednoczone, Australia, Szwecja czy Niemcy. Modele są różne.
A jak azjatyckie rynki? Inglot ma ambicje tam działać?
W Japonii nas jeszcze nie ma, ale np. w Korei Południowej mamy sklep. W Singapurze, Malezji czy na Filipinach też już jesteśmy. Powoli staramy się wchodzić na rynki azjatyckie i widzimy tam potencjał.
Ale działalność na tak szerokich rynkach to także wyzwania.
Problemy, które napotykamy na niektórych rynkach, to wydłużona rejestracja produktów. Często produkty do make-upu są traktowane na równi z lekami, a proces rejestracji bardzo długi. W Indonezji trwał aż dwa lata. W takiej sytuacji czas do otwarcia sklepu bardzo się wydłuża, trudno coś zaplanować. Na niektórych rynkach to duży problem, który powtarza się przy wprowadzaniu nowych produktów. To największe nasze wyzwanie.
Pan, rocznik 1990, i pana siostra Milena, rocznik 1994, urodziliście się, kiedy firma już działała. Teraz jesteście jej częścią. Jaką macie wizję rozwoju?
Naszym celem jest profesjonalizacja biznesu rodzinnego przy jednoczesnym zachowaniu jego największych atutów. W czasie bardzo szybkiego rozwoju firmy na usystematyzowanie niektórych rzeczy nie było czasu, dlatego teraz staramy się budować ramy wokół wielu obszarów, które, mamy nadzieję, przełożą się na lepszą optymalizację wyników firmy.