Daria Prochenka: Clochee ma wciąż duży potencjał do rozwoju lokalnie i globalnie

Daria Prochenka: Clochee ma wciąż duży potencjał do rozwoju lokalnie i globalnie

Spotykam się z założycielką i prezeską firmy w pierwszym SPA marki Clochee na warszawskim Muranowie.

Jest listopadowe przedpołudnie. Miesiąc, który uchodzi w naszym klimacie za depresyjny (w tym roku szczęśliwie bardziej przypominał kwiecień). Daria wita mnie z pogodnym uśmiechem na twarzy. Uświadamiam sobie, że chyba nigdy nie widziałam jej w złym nastroju... Energiczna: ciągle coś przestawia, poprawia, dba o detale. Zdradza syndrom perfekcjonistki, ale wiem, że w tym przypadku wentylem bezpieczeństwa jest jej poczucie humoru.

Pretekstem do naszej rozmowy jest 5-lecie, czyli mały jubileusz Clochee. Założycielka zakłada, że to dopiero dobry początek i kolejnych okrągłych rocznic będzie wiele!

To zacznijmy od czegoś łatwego. Jak właściwie wymawia się nazwę Waszej marki, bo słyszałam już przynajmniej kilka wersji?

Daria Prochenka: Wersja jest tylko jedna: „Kloszi”. (śmiech)

Ta nazwa w ogóle coś oznacza?

DP: Nie. Nic nie znaczy. Historia jest długa i zawiła. Znalezienie nazwy w dzisiejszych czasach, takiej która nie jest użyta przez inną firmę, a będzie jakoś pasowała do marki, nie jest wcale takie łatwe. Istotną kwestią jest również dziś to, czy wolna jest domena internetowa. Domeny dziś stwarzają chyba najwięcej problemów, niemal wszystko zostało już zarejestrowane!

Od początku szukałyśmy ze wspólniczką domeny globalnej. Zakładałyśmy z góry, że marka będzie dostępna na wielu rynkach. W samych zaś poszukiwaniach właściwej nazwy dla naszej marki wyszłyśmy od słowa: cloche – po francusku oznacza ono dzwon/dzwonek.

W naszym logotypie mamy nad nazwą drzewo, które składa się z wielu drobniutkich dzwonków. Do tego słowa „cloche” dodałyśmy jedną literkę „e” -  to już był zabieg czysto kosmetyczny, bo nie chciałyśmy, by nazwa marki miała jakieś konkretne znaczenie. Zdaniem naszych odbiorców z kilku różnych rynków, Clochee brzmi dobrze i daje się szybko zapamiętać. I o to chodzi!

Gdybyś musiała tylko trzema hasłami scharakteryzować Waszą markę, na jakie słowa byś postawiła?

DP: Trudne! Tylko trzy słowa? No dobrze, próbujmy. Na pewno pierwsze słowo, jakie przychodzi mi do głowy to naturalna. Po drugie: elegancka. I po trzecie: potrzebna.

Jak w takim razie postrzegasz taką typową klientkę Clochee?

DP: Zaczęłyśmy robić produkty dla siebie, więc tak naprawdę myślę, że to ktoś taki jak my. Stwierdziłyśmy ze wspólniczką, że robimy takie produkty, jakie nam będą odpowiadać i jakich nam na półkach brakuje. Byłyśmy wewnętrznie przekonane, że jest grupa kobiet, które czują podobnie. Dlatego też potraktowałyśmy siebie jak najlepszy poligon doświadczalny.

Tworzyłyśmy pod siebie, testowałyśmy po dziesiątki razy, do momentu, kiedy czułyśmy, że mamy to. Nasze przypuszczenia potwierdziły się: opinie pierwszych klientek były zbieżne z naszymi odczuciami, ale co ważniejsze - z roku na rok zwiększała się grupa konsumentek, które są z nami i uwielbiają nasze produkty.

Do tej pory mam takie poczucie, że pewne produkty, które stworzyłyśmy, są tak wyjątkowe, że nie mają na rynku swoich zamienników. Jesteśmy z nich bardzo dumne, a to, że są bestsellerami potwierdza, że miałyśmy wyczucie w tym temacie. Pytasz o przykład? Wygładzający olejek do demakijażu. Sama jestem fanką tego produktu i go nie zdradzam z innymi, ale jeszcze bardziej mnie cieszy, gdy słyszę takie opinie z ust konsumentek. Wyniki sprzedaży tylko to potwierdzają.

Klientka Clochee to więc…

DP: Po Clochee sięgają studentki, a także kobiety po 60 roku życia. Ale największą grupą są dziewczyny tuż po trzydziestce. Nie mają jeszcze bardzo dojrzałej cery, ale nie są już nastolatkami…

Chcesz powiedzieć, że Clochee będzie wiekowo rozwijała się razem z tobą?

DP: Pewnie tak! Każdy z wiekiem ma inne potrzeby, a najlepiej można je zrozumieć, kiedy się w danym wieku jest. Zwłaszcza w przypadku kosmetyków. I nie chodzi tylko o to, co w środku kremu się znajduje, ale także jak jest on opakowany, jak komunikujemy się z konsumentką…

Kiedy więc będę robiła produkty anti-aging dla swoich rówieśniczek, będę miała z nimi porozumienie pokoleniowe. Moim zdaniem to ma znaczenie.

W tej chwili portfolio mamy jednak na tyle bogate, że nie każdy kosmetyk skrojony jest pod moje własne potrzeby. Wraz z rozwojem firmy przybywało nam zasobów i możliwości, by tworzyć z myślą o innych, oczywiście dotrzymując wszelkich zasad, jakie sobie postawiłyśmy: że ma być naturalnie, że nie idziemy na kompromisy z jakością… Na rynek weszłyśmy, mając sześć produktów w portfolio. To było pięć lat temu. Dziś mamy w ofercie około 90 pozycji…

Ciągle współpracujecie z tym samym technologiem?

DP: Nie. Rozwój firmy spowodował, że nie możemy zlecać produkcji już jednemu zakładowi. W tej chwili współpracujemy z trzema. Na ten moment współpraca z jedną firmą byłaby wręcz zagrożeniem dla stabilności biznesu.

Może czas na własną fabrykę?

DP: Chyba jeszcze nie ten moment i myślę, że to raczej nie zmieni się przez najbliższych kilka lat. Nakłady finansowe potrzebne do uruchomienia własnej produkcji są gigantyczne. Ten model działania, w jakim teraz pracujemy, sprawdza się. Zakładów produkcyjnych akurat w naszym kraju jest pod dostatkiem. Zresztą wiele innych firm, szczególnie tych młodych, produkcję zleca.

Fabryka to zatem ewentualny śpiew przyszłości, ale pojawiacie się za to w końcu w sieciach na półkach. Szczęśliwa jesteś z obecności w perfumeriach Douglas?

DP: I to jak! W sprzedaży internetowej Douglasa Clochee obecne było od 2015 roku, a w tym roku marka pojawiła się na półkach stacjonarnie. Douglas był w mojej sferze marzeń. Od początku postawiłyśmy sobie ze wspólniczką za cel, by do tej sieci wejść. Wpisywało się to  w wizję naszej marki. Tworząc Clochee, wiedziałam, że to nie mogą być tylko naturalne kosmetyki. Liche, ubogie, zapakowane w plastikowe pojemniczki.

Uważałam, że Clochee to będzie marka premium. Świetne kosmetyki, ale też elegancko opakowane, dające maksimum przyjemności podczas stosowania.

Chciałam, by konsumentki przestały postrzegać kremy naturalne jako „jakieś mazidła”, które nie zapewniają większych efektów, a do tego jeszcze niezbyt ładnie pachną. Clochee to ma być taki powiew luksusu, ale bez chemii. Księga znaków, czcionki, opakowania, kolorystyka, design – wszystko to robiłyśmy z myślą o segmencie premium. Więc skoro premium, to Perfumeria Douglas była naszym pierwszym wyborem…

Poszłyście zatem do Douglasa na rozmowy i…?

Początki nie były łatwe. Człowiek o słabych nerwach mógłby zwątpić i się poddać. To jednak nie ja. Oczywiście przechodziłam przez różne fazy żalu i rozczarowania, że mamy takie super produkty, a nie ma dla nich miejsca na półce. Nie odpuszczałam jednak.. Robiliśmy swoje. Tworzyliśmy kolejne produkty. Rozwijaliśmy markę.

Teraz w ogóle przewrotnie cieszę się, że wtedy nas na półki nie wpuszczono. Kilka lat temu byśmy sobie z tym raczej nie poradzili. Skala przedsięwzięcia jest tak duża, wymaga olbrzymich budżetów marketingowych…

Kiedyś tego nie wiedziałam, dziś już wiem. Przez te kilka lat nie dość, że nauczyliśmy się biznesu, to poznaliśmy też rozmaite niuanse rządzące rynkiem. Czasem warto poczekać, byle nie wątpić, że w końcu się uda.

Daria, co rośnie bardziej: zainteresowanie kosmetykami naturalnymi czy konkurencja?

DP: Konkurencja! Konsumentów silnie zainteresowanych kosmetykami naturalnymi, bardzo świadomych, takich z całą filozofią życiową w duchu eko, jest pewna określona liczba. Można więc przyjąć, że ta grupa, ustabilizowała się i wahnięcia nie są jakieś duże. Natomiast firm i marek naturalnych, w tym określających swoje produkty jako wegańskie, przybywa w tempie błyskawicznym, tak jakby nagle pół Polski przechodziło na weganizm (śmiech). Można się w tym wszystkim pogubić wręcz. Widać to choćby po takich targach, jak Ekocuda, na których wystawców jest cała masa. Zastanawiam się, czy na pewno na rynku w Polsce mamy miejsce dla tylu marek?

Nie tylko ciebie to intryguje… Myślę, że w wielu gabinetach właścicieli i osób zarządzających firmami kosmetycznymi, to pytanie co jakiś czas pada... Jednak spora grupa to wciąż marki manufakturowe. Nie wiem, na ile to już biznes, a na ile jeszcze hobby…?

DP: Nie jestem fanką takiego manufakturowego podejścia do robienia kosmetyków. Czym innym jest szycie w domu ekologicznych toreb czy pościeli z eko-bawełny, a czym innym jednak tworzenie kosmetyków. Kosmetyk to przecież taki produkt, gdzie już bierze się odpowiedzialność za drugiego człowieka. Niestety często w tworzenie kosmetyków bawią się osoby bez żadnego przygotowania fachowego. Kupują „jakieś” surowce, nie mamy pewności czy ze sprawdzonych źródeł, mieszają w domowych kuchniach, niekoniecznie z przestrzeganiem całego reżimu sterylności, a potem takie kosmetyki sprzedają  – budzi to moje poważne zastrzeżenia. W tym temacie jestem bardzo restrykcyjna i kompletnie nie akceptuję sprzedaży kosmetyków wytwarzanych chałupniczo…

Może nowa ustawa o produktach kosmetycznych to ukróci…

DP: Może, choć bardzo trudno będzie namierzyć takie mikrobiznesiki. Uważam, że warto mocniej edukować ludzi. Uświadamiać im, że to dla ich bezpieczeństwa i zdrowia kosmetyki muszą przechodzić szczegółowe badania mikrobiologiczne, starzeniowe… Kupowanie przypadkowych produktów, bez czytelnej daty ważności, informacji o składzie, to trochę niebezpieczna zabawa…

O firmach coraz częściej mówi się, że są „born-global”. W branży kosmetycznej widać to szczególnie przez pryzmat rozwoju eksportu. Z drugiej strony ważny jest aspekt lokalności. Na wielu rynkach, w tym w Polsce, konsumenci cenią rodzime marki. I jak to wszystko połączyć?

DP: I to jest rzeczywiście trudne! Zmagamy się z takim problemem od początku. Nasza nazwa w Polsce brzmi obco. Część konsumentów postrzega nas jako markę zagraniczną, najczęściej francuską. Ci, dla których najlepsze jest to, co Made in Poland, nawet do nas nie podejdą, nie zainteresują się bliżej produktem, bo z góry nas przekreślają jako „nie-polskie”. A jak się taką osobę poinformuje, że to polski produkt, to zaskoczenie jest wielkie: „Ale jak to? Takie piękne? Naprawdę polskie?”.

Mamy w Polsce sporo klientów, którzy świadomie wybierają polskie marki – i bardzo nas to cieszy, chcemy tylko, by wiedzieli, że my również jesteśmy stąd, ze Szczecina konkretnie.

Mocno zatem poprzez różne przekazy marketingowe podkreślamy nasze polskie pochodzenie na rynku krajowym. Mam nadzieję, że poprzez współpracę z siecią Douglas, gdzie jesteśmy pokazywani jako polska marka, polscy klienci zaczną nas tak postrzegać. Choć nie ukrywam, że na część odbiorców skojarzenie naszej marki z Francją działa jak wabik. W sumie nigdy nie wiesz, na jakiego klienta trafisz. Ruletka.

Natomiast eksportowo to niepolskie brzmienie naszej marki raczej jest atutem, ale też nie wszędzie i nie zawsze.

W Wielkiej Brytanii mieliśmy etykiety angielsko-francuskie. Nasz dystrybutor mówi jednak, że wolałby angielsko-polskie (i to nie tylko z uwagi na Polaków mieszkających na Wyspach), bo polskie kosmetyki na tym rynku mają bardzo dobrą opinię i chciałby komunikować nas jako polską markę.

Jednak masz rację mówiąc o tym „born-global” – myślę, że dziś większość firm stawia na rozwój na wielu rynkach. My od początku wiedziałyśmy, że tworzymy markę, z którą wyjdziemy w świat. Teraz lokalność i globalność łączy idealnie nasza ambasadorka. Milena Majewska pochodzi – tak jak my – ze Szczecina, mieszka w Nowym Jorku, ale karierę modelki robi międzynarodowo. Perfekcyjne połączenie local-global.

Kierowanie firmą – jakie cechy w tobie wyzwoliło?

DP: Zawsze byłam osobą dobrze zorganizowaną i mimo bardziej humanistycznego zacięcia mam na szczęście analityczny umysł. Tego ukrytego analityka musiałam w sobie na nowo obudzić, by pokierować firmą. To uwzględnianie wielu danych bardzo przydaje się w zarządzaniu, szczególnie na tak specyficznym rynku jak kosmetyczny.

Ilość zmiennych, które należy brać pod uwagę, przypomina równanie z wieloma niewiadomymi. Trzeba cały czas myśleć, porównywać, przeliczać. Nawet to lubię, choć w biznesie nigdy niczego nie można być pewnym do końca.

Nawet jeśli dysponujemy informacjami, które uprawdopodobniają pewien wynik, to finalnie i tak może wyjść inaczej. Jest jeszcze jeden ważny aspekt. Odkąd kieruję firmą przestawiłam się w zarządzaniu z myślenia doraźnego w strategiczne.

W biznesie bardziej przydaje się pokora czy pewność siebie?

DP: Jestem absolutnie zwolenniczką złotego środka. Najgorzej jest popadać ze skrajności w skrajność. W biznesie bycie pokornym to najszybszy sposób, by wypaść z rynku. Ten rynek w dzisiejszych czasach – nie bójmy się tego słowa – jest zwyczajnie agresywny.

Konkurencyjność branży kosmetycznej nie premiuje więc pokory.

Z drugiej strony  zbyt duża pewność siebie czy wręcz arogancja to też nie jest przepis na sukces. W końcu w biznesie trzeba współpracować z wieloma ludźmi, umieć wczuć się w ich położenie, czasem odpuścić… Zatem ten złoty środek między pokorą a pewnością siebie jest potrzebny. Jednak z większym przechyłem w stronę pewności siebie.

Co jest najtrudniejsze w zarządzaniu firmą kosmetyczną?

DP: Współpraca z ludźmi. Kiedy tworzy się już większy biznes, trzeba mieć zespół, z którym się go prowadzi. I ten zespół składa się z ludzi mających różne charaktery, różne postawy, różne nastawienie do wyzwań, różnie reagujących w trudnych sytuacjach.

Jedni w trudnym momencie zamkną się niczym w skorupie i nic nie mówią, inni przeciwnie – są bardzo ekspresyjni i mówią czasem kilka słów za dużo... Do tego między tymi ludźmi też zachodzą rozmaite interakcje. Są sympatie i antypatie – a to przekłada się na ich współpracę. Trzeba jakoś nad tym zapanować.

Wychodzę z założenia, że lubimy pracować w miejscach z dobrą atmosferą. Odpowiedzialność za warunki pracy, ale też szerzej – za to, z jakim nastawieniem przychodzą do tego miejsca pracownicy, w znacznej mierze spoczywa na prezesie firmy.

Chcę, by ludziom ze mną i u mnie było dobrze. Pracujemy w mocno sfeminizowanej grupie, więc czasem od emocji robi się aż gęsto, ale rolą szefa jest to, by je studzić. Dla dobra nas wszystkich.

Co wyjątkowego jest w branży kosmetycznej? Nie bałaś się wejść na tak zatłoczony rynek?

DP: Zaczynałyśmy w trudnym momencie. Rynek był już podzielony przez rodzime i globalne tuzy. Na początku nawet do głowy nie przychodziło mi, by w ogóle tych wielkich traktować jak konkurencję! I to nie tylko z uwagi na skalę biznesową, bo gdzie nam do nich?! Wydawało mi się, o naiwności, że większość tych dużych robi przede wszystkim kosmetyki standardowe na rynek masowy, a ja przecież wytwarzam kosmetyki naturalne, dla których szukam właściwego kanału dystrybucji. I że nawet jeśli kiedyś znajdziemy się w tej samej drogerii, to i tak inny konsument po nas sięgnie. Czyli konkurencją dla siebie nie jesteśmy. Pomyliłam się. Dla dystrybutorów Clochee było jedną z 400 firm kosmetycznych na tym rynku. Nie było żadnego niuansowania rozłącznymi segmentami rynkowymi…

No ale jednak z dwa lata temu sieci handlowe zaczęły coraz przychylniejszym okiem patrzeć na kosmetycznych młokosów i nagle na półkach obok znanych już marek stanęły te zupełnie świeże…

To prawda. Bardzo mnie to cieszy. Jednak w 2013 roku, kiedy startowałyśmy, mogłyśmy liczyć na małe zielarsko-ekologiczne sklepy. Z sieciami rozmowy były bardzo trudne, jeśli w ogóle udało się jakieś spotkanie umówić. Na początku Clochee to byłam tylko ja i wspólniczka - robiłyśmy wszystko same. Od zera. Chodziłam więc na wspomniane spotkania z Douglasem z wizytówką, na której było napisane „prezes firmy”, a potem jechałam na jakieś lokalne eko targi i robiłam za sprzedawcę i hostessę w jednej osobie (śmiech). Dziś patrzę na to z rozrzewnieniem. Takie uroki startupu! Tylko wtedy to jeszcze nie był biznes.

Biznes zaczął się stosunkowo niedawno. Bez poukładanej dystrybucji nie ma prawdziwej sprzedaży, bez sprzedaży nie ma biznesu.

Teraz oprócz sieci Douglas jesteśmy z marką obecni w sklepach Kontigo, na lotniskach w Aelii i Baltonie, internetowo w Sephorze i aptekach DOZ oraz szeroko w e-commerce, szczególnie w drogeriach wyspecjalizowanych w kosmetykach naturalnych oraz w sklepach on-line specjalizujących się w sprzedaży produktów ekologicznych.

Czy w firmie pojawił się nowy inwestor?

DP: To prawda. Zakładałyśmy firmę ze wsparciem środków Polskiej Fundacji Wsparcia Przedsiębiorczości. Fundacja stała się więc wtedy naszym udziałowcem. Tych pieniędzy jednak nie było aż tak dużo, by rzeczywiście móc rozwijać firmę w pożądanej przez nas skali. To było dobre na początek, ale dla poszerzania portfolio, skuteczniejszych działań marketingowych, tych środków potrzeba było znacznie więcej. Zaczęłam więc sama szukać inwestora i znalazł się ktoś, kto uwierzył w Clochee. Nowy inwestor wykupił więc udziały Polskiej Fundacji Wsparcia Przedsiębiorczości. Dzięki doinwestowaniu firma mogła rozwinąć się szybciej i bardziej.

Mogłam wybrać totalną wolność i pozostać w niszy albo zdecydować się oddać trochę tej wolności i rozwijać biznes.

Wybrałam to drugie.

Plany na rok 2019?

DP: Powstanie linia męska. To już przesądzone. Bardzo jestem tym podekscytowana. Znów: badania mówią, że segment kosmetyków męskich rośnie, ale jak rynek przyjmie nasze produkty, to się okaże. Na pewno wysoka jakość tych produktów jest niepodważalna. Drugi ważny cel: dalszy rozwój eksportu. Mamy w tej chwili czterech mocnych dystrybutorów, teraz skupiamy się na tym, by im pomóc rozwinąć markę na poszczególnych rynkach (Emiraty Arabskie, Włochy, Kanada i Wielka Brytania). To nie są łatwe rynki, generują sporo kosztów, ale wierzę, że Clochee to wciąż marka z dużym potencjałem: globalnie i lokalnie. A kiedy w coś wierzę, to działam.

Dziękuję za nasze spotkanie!

Rozmawiała: Lidia Lewandowska, Wirtualne Kosmetyki

# Wywiady i opinie
 reklama