Otwierając kolejne paczki z produktami firm, o których nigdy wcześniej nie słyszałam, doszłam do wniosku, że branża urody przyciąga niepoprawnych optymistów, którzy liczą, że im się uda, że wybiją się z tłumu krajowych i importowanych marek. Do niedawna debiutanci mogli się wyróżnić powrotem do natury: kosmetykami na bazie preparatów roślinnych, które odżegnują się od jakichkolwiek konserwantów, choćby miało się to wiązać z koniecznością znalezienia na nie miejsca w lodówce zamiast na toaletce.
Jednak dzisiaj powrót do natury – hasła vegan, organic, eco - mają już na sztandarach wszyscy, począwszy od kosmetycznych manufaktur po globalne koncerny.
Sądzę, że jeszcze bardziej liczy się to, kto za danym produktem stoi. Przyznaję, że chętniej sięgam po nowości sprawdzonych marek, bo wiem, że mnie nie uczulą. Z kolei próbując kosmetycznych debiutantów, wybieram tych, za którymi stoi jakaś historia, która jak w przypadku marki Creamy łączy pasję, egzotykę i CSR - albo autorytet specjalisty – dermatologa, jak w przypadku Pure Story by Dr Rymsza.
Tym co zwraca uwagę jest też oryginalność- dlatego nie mogłam przeoczyć marki Trawiaste, z żywicznym balsamem do rąk i buraczaną szminką, która przypomniała mi przedszkolne makijaże. Kibicuję producentom naturalnych dezodorantów, jak Brooklyn Grove, który po deo-mazidłach przestawił się na wygodne sztyfty. Kibicuję też krajowym producentom zapachów, którzy jak Bi-Es, konsekwentnie walczą o perfumeryjną półkę. Po pielęgnacji twarzy, makijażu kto wie, może przyjdzie czas na sukces polskich perfum?